Zagubieni pod krzyżem1 Patrzyłem na odrealnione sceny w katedrze Świętego Jana. Niewielu dopuszczało do siebie taki scenariusz. Co najwyżej myślano o jakiejś mowie ekspiacyjnej Stanisława Wielgusa. Jeszcze parę godzin temu, do późna w nocy, toczyliśmy z przyjaciółmi smutną rozmowę o tym, że Kościół ukazuje się ludziom jako struktura, która nie jest w stanie się bronić przed złem, chorobą; że procedurą i tradycją tłumaczy wszelki bezsens. „Roma locuta, causa finita”. A potem, żeby się wyrwać z beznadziei, śpiewaliśmy długo kolędy. Rano okazało się, że wszystkie nacechowane znawstwem wypowiedzi watykanistów i biegłych kanonistów na nic się zdały. Zabrakło fachowców od Ducha Świętego. Ingres miał już być tylko zewnętrzną uroczystością, bo liczyło się przecież piątkowe formalne przekazanie urzędu prymasa w Pałacu Arcybiskupim. Myślałem, że takie sceny zdarzają się tylko w baśni, w filmie, kiedy królowi w ostatniej sekundzie dostarczają list, który wstrzymuje nieuchronny bieg wypadków. * * * Odbieram bezustannie telefony i maile. Wszystkie prawie w jednym tonie. Radość, że Papież zapobiegł dramatowi, od którego nie byłoby odwrotu. Ale są też głosy, i to nie od ludzi z kręgów Radia Maryja, którzy kazanie Józefa Glempa przyjmują z wielkim szacunkiem. Cały dzień niemalże dochodziłem do telewizora, którego normalnie nie oglądam. Mieszane uczucia. Wiem, że bez mediów nic by się nie stało, a jednak przechwalanie się poszczególnych stacji, że jako pierwsi podają kolejną informację, budzi niesmak. Trochę to wszystko jest w gatunku telenoweli. Jak rozdzielić zatroskanie o Kościół od uwikłania się w sensację, w rytm, w którym godzina bez demaskującego newsa staje się nudna, staje się godziną straconą. Na koniec dnia informacja, że jutrzejszy numer „Wprostu” przyniesie sensacyjny materiał dotyczący nieżyjącego od 16 lat biskupa-agenta Jerzego Dąbrowskiego. Nagle odruch wymiotny. Po co? Sprawa Wielgusa była wyrazem troski o to, by dziś ochronić urząd prymasa. Nie można z informacją o nieboszczyku poczekać tydzień, miesiąc? 2 Na koniec przyszedł mail od Róży, mojej czytelniczki, którą niedawno uczyniłem bohaterką opowiadania „Wieczny mityng”. Róża jest anonimową alkoholiczką. Walkę o trzeźwość połączyła z poszukiwaniem Boga. Wcześniej była programową ateistką. Opowiedziała mi o swojej wierze w Lenina i Marksa, co było dla mnie całkowitą egzotyką. * * *
* * * Odpisałem, choć oczy mi się już kleiły. Było po północy.
* * * Wyłączyłem komputer, ale i tak nie mogłem zasnąć. Poczułem się strażnikiem pamięci — chociażby dla Róży — Stefana Wyszyńskiego — prymasa niezłomnego i prymasa miłosierdzia. Nazajutrz w redakcji Wojtek spytał mnie, czy dałbym radę do najbliższego numeru zamiast planowanego tekstu o moim mistrzu Romanie Brandstaetterze napisać o Wyszyńskim. Czemu nie, i tak zamierzałem napisać o Prymasie i jego kapelanie z czasów uwięzienia — księdzu Stanisławie Skorodeckim. O tajemnicy bycia miłującym sługą i agentem. Postanowiłem pojechać do Choszczówki, do pań z Instytutu Prymasowskiego, potocznie zwanych „Ósemkami”. Do istot bliskich sercu Prymasa, które go nigdy nie opuściły, nawet w czasie uwięzienia. Dla niektórych ludzi były one zbyt blisko Prymasa. Czy zostałby on wielkim Prymasem, gdyby nie miał w swoim otoczeniu tych kobiet? Uczyły go czułości, wrażliwości. Kiedyś powiedział, że z profesora zrobiły go ojcem. Pod koniec lat sześćdziesiątych nabyły dla swej wspólnoty dom w Choszczówce pod Warszawą. Cieszono się, że wreszcie zdobyły kawałek miejsca na ziemi, gdzie będą wolne od esbeckiej inwigilacji, gdzie będą mogły gościć swego duchowego ojca. Dwadzieścia minut jazdy z Miodowej i Prymas był w innym świecie, pośród drzew, z dala od zgiełku stolicy. Szybko okazało się, że jest to złudzenie. Sąsiad dał się złamać i UB z jego posesji uczyniło punkt obserwacyjno-nasłuchowy. Odkryto „pluskwy” nawet w pokoju Prymasa. Pani Janina Michalska, jeden z filarów „Ósemki”, była podłamana. Wyszukiwała podsłuchy, chciała uniemożliwić ich zakładanie. Aż pewnego dnia Prymas jej powiedział: „Janka, daj spokój. Wykryjesz tu, założą gdzie indziej. Jest tylko jedna metoda — żyć święcie, żeby ani jedno słowo, ani jeden gest nie mógł świadczyć przeciwko nam”. Takie też było przesłanie naszej książki Skrawek nieba — pisałem ją razem z Janem Górą — o więzieniu Prymasa. Więzienie człowieka, próba jego zaaresztowania, może przynieść mu całkowitą wolność. I nie tylko jemu. Jan Paweł II powiedział wkrótce po swoim wyborze, że nie byłoby Polaka na stolicy Piotrowej, gdyby nie wiara Prymasa, która nie cofnęła się przed więzieniem. 3
* * * W roku 1953 władze zaostrzyły represje wobec Kościoła. Prymas i Episkopat — jak długo to było możliwe — starali się nie dać sprowokować. Od 21 do 27 stycznia przed Sądem Wojskowym w Krakowie prowadzono proces przeciwko księżom z kurii krakowskiej. Zarzucano im działalność szpiegowską na szkodę państwa polskiego, a w interesie imperializmu amerykańskiego i Watykanu, spekulację złotem i obcymi walutami. Nie oszczędzono nawet zmarłego kardynała Sapiehy. Sąd skazał księdza Józefa Lelitę na karę śmierci. Padły i inne wysokie wyroki. Episkopat nadal unikał bezpośredniego konfliktu z władzą. 9 lutego wydał nawet instrukcję dla duchownych, ostrzegając ich, aby nie dali się uwikłać „w jakąkolwiek akcję przeciwną interesom państwa i Narodu”. Może w tym momencie przekraczano już granice kompromisu i Kościół schodził z prostej drogi? Tego samego dnia komuniści uchwalili dekret o „obsadzaniu stanowisk kościelnych”. 5 maja władze wydały zarządzenie w sprawie wykonania dekretu z dnia 9 lutego. Dlatego Episkopat Polski, który zebrał się w Krakowie z okazji jubileuszu siedemsetlecia kanonizacji biskupa Stanisława Szczepanowskiego, uchwalił słynny memoriał, który przeszedł do historii pod nazwą Non possumus (Nie możemy).
Władza początkowo nie wiedziała, jak reagować. W Moskwie po śmierci Stalina nikt nie mógł podjąć decyzji, co zrobić z polskim Kościołem i Prymasem. Kiedy jednak 12 września do władzy doszedł Chruszczow, sytuacja się wyklarowała. 14 września rozpoczął się pokazowy proces przeciwko biskupowi kieleckiemu Czesławowi Kaczmarkowi. Pseudośledztwo, tortury psychofizyczne i najprawdopodobniej środki farmakologiczne sprawiły, że biskup „przyznał się” do antypaństwowej działalności. Stało się oczywiste, że następnym celem będzie Prymas Polski. Chyba że ugiąłby się i przytaknął władzy, która zabijała i więziła kapłanów. A tego Prymas nie zrobił. Zaprotestował przeciwko sfingowanemu procesowi. 17 września 1953 roku powiedział do biskupów znamienne słowa: „Wolę więzienie niż przywileje, gdyż cierpiąc w więzieniu, będę po stronie tych najbardziej umęczonych. A przywileje mogą być świadectwem odejścia od właściwej drogi Kościoła - w Prawdzie i Miłości”. Władze nie miały już złudzeń, że nie będą miały Prymasa malowanego. Więzienie Prymasa uratowało, oczyściło i uwiarygodniło polski Kościół. Aresztowali go 25 września. Ubowcy przyszli jak zgraja, nocą. Gdy nikt nie mógł bronić Prymasa. Jedynie pies Baca rzucił się na tajniaka i ugryzł go. Prymas osobiście zaczął opatrywać rannego. Przed wyprowadzeniem Stefana Wyszyńskiego z Pałacu Prymasowskiego żądano, aby zabrał ze sobą potrzebne rzeczy. „Nie mam zamiaru nic zabierać” — powiedział. Gdy do tych nalegań, by zabrał cokolwiek, dołączyła siostra Maksencja, stwierdził: „Siostro, nic nie zabieram. Ubogi przyszedłem do tego domu i ubogi stąd wyjdę. Siostra składała ślub ubóstwa i wie, co to znaczy”. A potem znalazły jakby potwierdzenie ewangeliczne słowa: „Uderz w pasterza, a rozproszą się owce”. Biskupi się ugięli. Próbowali się bronić, ale Julia Brystygierowa, szefowa IV Departamentu w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego powiedziała biskupowi Klepaczowi, że jeśli będą protestować i jeśli nie obejmie funkcji przewodniczącego Episkopatu, będą po kolei aresztować wszystkich biskupów. Czy to była zdrada czy słabość? To był na pewno dramat. 28 września biskupi podpisali „haniebne” dokumenty, w których potępiali wrogą działalność biskupa Kaczmarka, stwierdzali, że nie będą tolerowali wkraczania przez kogokolwiek z duchowieństwa na drogę szkodzenia ojczyźnie. Prosili też władze, by „arcybiskup Wyszyński mógł zamieszkać w jednym z klasztorów”. Na tę propozycję rząd wyraził zgodę. Zaraz potem jednak upominali się o Prymasa, walczyli o polepszenie jego warunków. Nikt nie wiedział, jak się zachować w nowej sytuacji. Nie bronili siebie, lecz Kościoła. Czy mieli rację? 4 Rano w skrzynce mail od Róży.
5 W prasie zalew tekstów o końcu Polski Michnika i Kiszczaka. Przeczytałem dziś tekst Marka Nowakowskiego: „Oskarżam”. Z wieloma rzeczami się zgadzam — jestem po tej stronie społeczeństwa, która blokowanie lustracji uważała za wielkie zło — ale te fragmenty, gdzie mówi, że nie ma miejsca na pseudomiłosierdzie, budzą moją obawę. Oczywiście, nie ma miejsca na pseudomiłosierdzie, ale na miłosierdzie prawdziwe jest zawsze. Prawdziwe — a przecież w ludzkim wykonaniu zawsze kulawe. Niełatwo być miłosiernym. Św. Tomasz powiedział, że miłosierdzie jest najdoskonalszym przejawem wszechmocy Boga. My Boga możemy jedynie nieudolnie naśladować w tej Jego miłosiernej wszechmocy. Naśladowanie zawsze niesie ryzyko. Ale wolę to ryzyko niż ślepą sprawiedliwość. Natknąłem się niedawno na słowa św. Odylona: „Gdybym miał zostać potępiony, to raczej za nadmiar miłosierdzia niż zbytek sprawiedliwości”. Boże, oby mojego sumienia nie przemieliły krzyczące tytuły gazet… Jak być miłosiernym, aby moja naiwność nie przysparzała argumentów tym, którzy walczą przeciw miłosierdziu? 6 Jutro jadę do Choszczówki. Zadzwoniłem do Róży z pytaniem, czy nie podwiozłaby mnie z Warszawy. — Oczywiście — brzmiała odpowiedź. — A wiesz, gdzie to jest? — Jakoś trafimy. Uśmiechnąłem się w duchu, że jesteśmy trochę skompromitowanym duetem. Ja z nurtu niepodległościowo-solidarnościowego bratam się z kimś z obozu dawnej lewicy, jeszcze niedawno zdeklarowaną ateistką, piszącą antyklerykalne teksty. Jak nas ktoś namierzy, bez trudu oskarży mnie o „odchylenie” Michnikowe. Szczęśliwie dojechaliśmy do Choszczówki, ale potem zaczęły się schody, a raczej rozwidlenia. Dzwonić do pań nie wypadało, bo trwała właśnie u nich msza św. Zaczęliśmy najpierw jechać na moje wyczucie, potem pytać ludzi. Jedni nie mieli pojęcia, inni udzielali informacji, ale jakoś dziwnie po nich lądowaliśmy na manowcach. Mijaliśmy ekskluzywne wille, trafiliśmy też do ośrodka dla bezdomnych, obrazy jak ze skansenu PRL. No i kręciliśmy się w kółko. Między drzewami dojrzeliśmy jakąś budowlę, z daleka przypominającą owal stadionu, a obok wieżę zwieńczoną płomieniem — znicz olimpijski. Po chwili jednak okazało się, że to oczyszczalnia ścieków. Opodal w lasku, na rozstaju dróg stał krzyż. Postanowiłem, że staniemy w tym charakterystycznym punkcie i zadzwonimy do pań. Jeszcze trochę i na tych leśnych dziurach całkowicie rozwalą się amortyzatory. — Gdzie jesteście? — słyszę głos pani Basi Dembińskiej. — Koło krzyża i oczyszczalni ścieków… — A to bliziutko, zaraz po pana przyjadę. Pani Basia. Kiedyś Prymas przygarnął ją i mówi: „Ty nawet nie wiesz, jak ciebie kocham”. „Ojcze, nie zasługuję na taką miłość” — odpowiedziała. A on na to: „Na miłość się nie zasługuje”. Było mi wstyd, że nie mogłem odnaleźć drogi. Przyjeżdżałem tu albo po ciemku, albo byłem w czasie jazdy pochłonięty rozmowami. Kiepski ze mnie pilot i obserwator. Ale dziwne, właściwie po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się, że zbłądziłem i się poddałem. To znaczy po raz pierwszy zbłądziłem w znaczeniu geograficznym, bo duchowo robiłem to wiele razy. Pomyślałem, że Róża ma przedsmak Ziemi Świętej — krzyż na Golgocie i Gehennę, czyli Dolinę Śmieci, gdzie spalano trupy i różne odpadki. Po paru minutach pani Basia dojechała. — Pojadę tylko za wami, żeby zobaczyć, gdzie to jest, w razie jak bym jutro miała przyjechać po Jana — powiedziała Róża. — Ależ jesteście oboje proszeni na obiad. Mój misterny plan, żeby jutro na odjezdnym przedstawić Różę „Ósemkom”, doznał cudownego przyspieszenia. Róża spojrzała na mnie triumfalnie, jakby mnie przechytrzyła. — Niesamowite, gdybyśmy nie zbłądzili, wysadziłabym Jana pod domem i odjechała. A tak… Janek chciał mnie ukryć… — OOO!!! — krzyknęła pani Basia, jakby mnie nakryła na niecnym uczynku. — Nie, to nieprawda, zamierzałem wszystko jutro… Przy odbiorze Różę przedstawić. Nie było mnie w Choszczówce cztery lata. Nie wiedziałam, jak przyjmą panie „syna marnotrawnego”, w jakiej kondycji jest pani Maria Okońska, „pierwsza dama Ósemek” . Zostaliśmy zaprowadzeni do jadalni. Witam się z paniami. Spotykamy też księdza Feliksa, wielkiego czciciela miłosierdzia. Pamięta moją książkę o św. Faustynie. Mówię, że mam przy sobie moją najnowszą książkę Dziurawy kajak i Boże miłosierdzie, a w niej rozdziały poświęcone Wyszyńskiemu. — Bo przecież to jest dla mnie Prymas Miłosierdzia — tłumaczę. Ksiądz Feliks jest wniebowzięty. To, że żyje, jest cudem miłosierdzia. Był właściwie już po tamtej stronie życia, zawdzięcza je, jak mówi, Faustynie. „Jezu, ufam Tobie” ma nawet nagrane na sekretarce. Widząc jego zainteresowanie Dziurawym kajakiem, przy okazji przedstawiam lepiej Różę. Mówię, że jest bohaterką opowiadania Wieczny mityng, które kończy książkę. — Robi mnóstwo dobrych rzeczy. Pomaga dzieciom upośledzonym na Górce, działa w AA. Róża przejmuje inicjatywę. — Bo ja jestem alkoholiczką… To znaczy niepijącą… Pięć lat. W tym opowiadaniu jest historia takiego alkoholika, który się zapił na śmierć, ale ja wierzę, że on będzie w niebie nadal działał. Założy tam grupę AA. Będzie prowadził wieczny mityng. Ksiądz Feliks uśmiecha się ciepło. Kręci głową wzruszony, gdy Róża opowiada o swoim zaangażowaniu w ruch AA. — No tak, tak. A słyszała pani, jak św. Piotr nie chciał wpuścić do nieba Matki Teresy? — ??? — „Tu w niebie nie ma slumsów” — tłumaczy jej. „To ja je założę!” — odpowiada Matka Teresa. To piękne, moje dziecko, co mówisz! Wieczny mityng! W trakcie rozmowy Róża dowiaduje się, że ojciec Feliks jest palotynem. No nie, co za przypadek… — Nie ma, proszę pani, przypadków… — Jutro mam być u ojców palotynów na Skaryszewskiej, żeby wpłacić zaliczkę na pielgrzymkę. — Ja tam mieszkam — mówi ksiądz Feliks. — Może przyjdziesz najpierw do mnie, to porozmawiamy, a potem wskażę ci biuro… Ogólna radość. Znów przyjmuję na siebie ciosy, że jestem taki wstrętny, bo blokowałem spotkanie. I tak mam wewnętrzną radość, że w sposób co prawda garbaty, ale doprowadziłem do spotkania. Byłem trybikiem w tej maszynie SPOTKANIA, może nienaoliwionym, może zapiaszczonym, ale byłem. Na koniec rozmawiamy jeszcze o sytuacji w Kościele, bo przecież inaczej niemożliwe. Róża wraca do Warszawy, a ja idę do pani Marii. — No to masz zagwozdkę — rzuca na pożegnaniu Róża. — Słyszałeś, co mówił o Wielgusie ksiądz Feliks? O jego dobroci i nieskazitelności? Uśmiecham się. Róża trochę prowokacyjnie chce mnie ustawić. Nie przyjechałem tu, by dowieść słabości niedoszłego prymasa. Przyjechałem posłuchać o Stefanie Wyszyńskim. O jego męstwie i miłosierdziu. Przed laty usłyszałem tu w Choszczówce dziesiątki historii o jego miłosierdziu. 7 Jadąc w pociągu, czytałem, a raczej przypominałem sobie, pozakreślane przed paroma laty Zapiski więzienne.
Tekst święty. Pamiętam jego cudowne dopełnienie — opowieść pani Marii.
* * * Relacjonowałem kiedyś tę opowieść jednemu z najbardziej nieugiętych polskich biskupów, temu, który jako jedyny przewidział rozpad Związku Sowieckiego. Byłem nią zafascynowany. Myślałem, że i na biskupie wywrze podobne wrażenie. A on pokiwał głową jak żubr, ale to „tak” nie odnosiło się do zachowania Prymasa, tylko było potwierdzeniem słów, które miał wypowiedzieć. — I to był jego wielki błąd. Owszem, okazać miłosierdzie, ale potem rozegnać to… — tu użył dosadnego określenia dla „grupy osób kierujących się niezbyt wzniosłą motywacją”. — Ale co by było z Episkopatem? — spytałem. — A stworzyć nowy spośród księży, którzy wytrwali… Byli przecież młodzi szlachetni kapłani… — skwitował bohaterski hierarcha. 8 Przywitałem się z panią Marią. Zaczęła się usprawiedliwiać, że przyjmuje mnie na leżąco, ale nie wiadomo dlaczego gorzej się dzisiaj czuje. — Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi. Najważniejsze, że panią widzę… — No i co, Jasiu, o tym wszystkim sądzisz? — Próbuję, pani Mario napisać tekst o naszym mistrzu — Prymasie Wyszyńskim, jako człowieku niezłomnym i miłosiernym. Jak to pogodzić? On miał na to receptę. Chociaż ona też go nie ochroniła przed oskarżeniami, że jest zbyt ugodowy… Rozmawiamy… Słucham… Wiem, że powinienem zacząć nagrywać. „Rozmowa nienagrana, rozmowa zapomniana”. — Pani Mario, mogę włączyć to graitko? — Co? — No magnetofon? Widzę, że pani Maria nie chce. Ta rozmowa musi pozostać między nami. Rozumiem, że cokolwiek by powiedziała, zaczną ją rozliczać. Rozmawiamy długie godziny o tym, co się dzieje w Polsce i o dawnych czasach. — Jasiu, zobacz, jak te drzewa za oknem pięknie się kołyszą — mówi nagle. Kołyszą się, bo na dworze wichura, ale pani Maria dostrzega kołysanie. Prymas też bezustannie podpatrywał przyrodę i tworzył przypowieści. — Gdyby tak, pani Mario, dało się zatelefonować do Prymasa i zapytać: „Co robić?”. Nie mamy ani jego, ani Jana Pawła. Po drodze przypominałem sobie Zapiski więzienne. Przeczytam pani jeden fragment, chociaż pani go na pewno zna na pamięć.
— Tyle lat mieliśmy przed oczyma gigantów, a teraz to wszystko jakoś skarlało. — Jasiu, tak samo było, gdy zmarł prymas Hlond. Też czuliśmy się bezpiecznie z nim. Kiedy ojciec dowiedział się o jego śmierci, stanął jak wryty. Był przerażony sytuacją, która otworzyła się przed Kościołem w Polsce. Powiedział wtedy: „Cóż teraz będzie?”. I kiedy się dowiedział od wysłanników Piusa XII, że ma zostać następcą, nie chciał się zgodzić. Mówił, że jest niegodny, że nie udźwignie… Chodził kilka tygodni straszliwie zasmucony. Ale w końcu dojrzał do tej prawdy: Quae stulta sunt mundi elegit Deus. Jakże nieprzygotowanych posyła Bóg na podbój świata. Potem mówił, że to wahanie, to był jego grzech pychy, bo myślał o swojej doskonałości bardziej niż o tym, że Bóg wie, co robi. — Kto okaże się tym nieprzygotowanym i mężnym jednocześnie? — pytam. * * * Rozmawialiśmy o łamaniu ludzi przez bezpiekę. Pani Maria przesiedziała kilka miesięcy w więzieniu śledczym na Koszykowej. Nie dała się złamać. Jest przedziwnym przypadkiem. Mówi, że uwielbiała przesłuchania, bo zawsze w ich trakcie mówiła ubekom o Bogu. Byli wobec niej bezradni. — Oni byli tak mało inteligentni. Jednego nastraszyłam, że mam mecenasa, który mnie będzie bronił. Więc on nie wiedział, jak ze mną rozmawiać. Próbował wydobyć nazwisko mecenasa. Dopiero po kilku dniach wyjawiłam mu mojego mecenasa: Maryja… Odetchnął, jakby ktoś go wydostał z tarapatów. Pani Maria była szalona… Modliła się, by zamknęli ją w więzieniu, bo chciała tam uprawiać apostolstwo. Nawet Julię Brystygierową, która była szarą eminencją w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, pytała o sprawy wiary. I pewnie miała swój udział w tym, że ta kobieta, która była jednym z największych prześladowców Kościoła w Polsce, przed śmiercią przyjęła chrzest. — Opowiadałam ci o Urszuli, która mnie wzięła za prostytutkę? — Nie… — Pewnego wieczora wprowadzili do celi pięknie ubraną kobietę. Paznokcie wymalowane… Ja byłam kompletnie zaniedbana. Pożal się Boże. Miałam włosy do ramion, rozpuszczone, bez żadnych spinek, siedziałam w męskiej koszuli, bo moja sukienka nie nadawała się już do niczego, zamieniła się w brudny strzępek. Zagadałam do niej, bo wiedziałam, że najgorszy jest ten moment, gdy za człowiekiem zatrzaskiwały się drzwi. Mówię do niej: „A panią wzięli z domu czy z ulicy?”. Patrzy na mnie zdziwiona, jakby oburzona, więc jej zaczynam tłumaczyć: „No bo po jednych przychodzą do domu, a innych biorą z ulicy. Mnie wzięli z ulicy”. Pokiwała głową. „To widać”. Któregoś dnia wróciła cała we łzach, twarz opuchnięta. Fioletowa. „Boże, co oni z panią robili?!” „Nic”. „Jak to, przecież pani płacze?” „To ze szczęścia”. „Ze szczęścia?”. „Tak, bo jak mnie bili po twarzy, to wtedy sobie nagle przypomniałam, że tak samo bili Pana Jezusa. A ja o Nim zupełnie zapomniałam. I dopiero tu…”. Potem ją wzięli chyba na Rakowiecką i nigdy już jej nie spotkałam. Pomyślałem o księdzu Stanisławie Skorodeckim, którego w więzieniu najprawdopodobniej złamano. Mówił mi, że Julia Brystygierowa w czasie przesłuchania kazała mu się rozebrać do naga. Tak łamano wielu księży. Spytałem panią Marię, co sądzi o sprawie księdza Stanisława. Według doniesień IPN pracował przy Prymasie jako agent o kryptonimie „Krystyna”. Zginął w tajemniczych okolicznościach. Utonął w czasie rannej kąpieli w Bałtyku, na drugi dzień po niesłychanie wulgarnej nagonce na niego w „NIE” Urbana, gdzie przedstawiono go jako zboczeńca. Jedni twierdzili, że popełnił samobójstwo, inni, że dostał zawału. Niektórzy nawet sugerowali morderstwo. Kiedy przed laty o nim rozmawialiśmy, mówiła, że to najbardziej kryształowa postać, że Prymas mu bezgranicznie ufał i zresztą pisał o tym w Zapiskach więziennych. Pani Maria kręci głową, gdy padają słowa o agenturze. — To niemożliwe. Ojciec miał do niego bezgraniczne zaufanie. Jak oni się przed śmiercią żegnali, jak płakali, a Ojciec mówił: „Mój Stasiu”. Ja też, gdy rozmawiałem z księdzem Stanisławem, miałem wrażenie, że musiał niesłychanie kochać Prymasa. Czy z latami wyparł fakt, że na niego donosił? Przeszłość wydestylowała się tylko w miłość? Może uznał, że jego meldunki nie miały żadnego znaczenia i były tylko instrumentem pozwalającym na trwanie przy Prymasie. Gdyby władza była z niego niezadowolona, zastąpiłaby go kimś innym. Nie wiemy też, w jakim stopniu jego meldunki preparowało UB. Jakie to ma wszystko znaczenie, w obliczu pełnego miłości spotkania przed śmiercią? Czy miłość zamyka nam oczy na prawdę o człowieku, z którym żyjemy? Czy święty nie widzi, że ma do czynienia z Judaszem? A może wie, tylko patrzy na to oczyma Boga? * * * — Pani Mario, jutro przyjedzie po mnie bliska mi osoba. Ma bardzo zakręcony życiorys. Wierzyła, ale w Lenina… Mogłaby się pani z nią na chwilę spotkać? — Jasiu, po co pytasz, przecież wiesz, że my tu przyjmujemy każdego? No i stało się. Róża spotkała z panią Marią. Przyjechała tuż po spotkaniu z księdzem Feliksem. Zafascynowana jego dobrocią. Zostawiłem je same w pokoju i poszedłem do kaplicy. Gdy wróciłem, pani Maria powiedziała z naganą. — Nic, Jasiu, nie mówiłeś, że masz tak miłą i uśmiechniętą znajomą. Róża wyciągnęła z torby podarek dla pani Marii. Obrazek Jezusa Miłosiernego z Górki. — Promienie i postać ładna, ale twarz Jezusa nie bardzo mi się podoba. Jest jakaś wąska… — orzekła z rozbrajającą szczerością pani Maria. — Namalowałam tak, jak umiałam — broniła się Róża. — Może kiedyś namaluję lepiej. Ja wiem, że Jezus powinien być bardziej uśmiechnięty, tak jak w moim śnie. — Faustyna w ogóle nie była w stanie namalować obrazu, choć próbowała — wtrąciłem się do rozmowy. — A gdy zobaczyła płótno namalowane przez Kazimirowskiego, rozpłakała się, bo Jezus nie był tak piękny jak w jej wizji. Ale… „wielkość jego nie w piękności pędzla i farby, lecz w łaskach, jakie z niego spłyną”. — No właśnie, a ten obrazek mnie prowadzi… — potwierdziła Róża. Dobrze, że nasze malowidła nie są piękniejsze niż nasze miłosierdzie, pomyślałem. Jest w tym jakiś sens. Przy pożegnaniu Róża mówi o swej pielgrzymce do Ziemi Świętej. — Ja nigdy nie byłam w niej — oświadczyła pani Maria. — A mogłam, bo Prymas chciał mnie tam wysłać w pielgrzymce. Odmówiłam. — Dlaczego? — spytała Róża. — A bo widzi pani, jak kiedyś wchodziłam w Rzymie po Scala Santa… Scala Santa to są schody, po których wchodził Pan Jezus do pałacu Piłata. Normalnie ludzie idą po nich na kolanach, kwadrans, pół godziny. A ja szłam ponad dwie godziny, całując każdy stopień i wylewając łzy. Skończyłam tak zapłakana i wyczerpana, że wszyscy się wystraszyli. Bałam się więc, że gdybym trafiła do Ziemi Świętej, gdzie wszędzie są ślady Pana Jezusa, umarłabym ze wzruszenia. Ksiądz Dziwisz zażartował kiedyś przy papieżu, że to byłaby piękna śmierć. Róża też może „umrzeć” w Ziemi Świętej. Ksiądz Feliks powiedział, że zrobi wszystko, aby Róża przyjęła w czasie pielgrzymki po raz pierwszy komunię. Wracamy do Warszawy. „Wieją wichry. Za oknem kołyszą się drzewa”. Róża dumna, bo pani Basia pokazała jej drogę na skróty. Pewną. No ale nieraz, żeby trafić, trzeba zbłądzić. Róża nie mogła się nachwalić serdeczności, z jaką ją przyjęto w Choszczówce. W księdza Feliksa jest wpatrzona jak „Ósemki” w Prymasa. Całą drogę mówiła, mówiła. A ja słuchałem i myślałem, jak to wszystko opisać… — Przy księdzu Feliksie nie czułam się duszą potępioną, a wręcz przeciwnie. Może tak do niego przylgnęłam, gdy o tym nieszczęsnym Wielgusie powiedział, że zna go i że to dobry człowiek. Dałam mu mój obrazek Jezusa Miłosiernego. On żyje otoczony Jezusem Miłosiernym, pokazywał mi obraz na korytarzu i u siebie w pokoju. Mój będzie którymś z kolei. Opowiedziałam księdzu o śnie, w którym Jezus wyciągał do mnie ręce i śmiał się; i o tym, że obrazek teraz wisi w szpitalu, w miejscu, gdzie odprawia się msze dla chorych dzieci, i o tym, że daję go na mityngach anonimowych alkoholików. Ksiądz patrzył na mnie tak, jakby widział moje serce. Uśmiechał się. Patrzył też na mojego Jezusa i także z uśmiechem. „Jezu, ufam Tobie” — powiedział na zakończenie i nakreślił mały znak krzyża na moim czole. Cały czas myślę o tych mszach na pielgrzymce. Wiem, że trzeba się wcześniej wyspowiadać, a ja przecież nigdy się nie spowiadałam księdzu. Chociaż cała moja terapia i te mityngi spikerskie, to były takie publiczne spowiedzi. Nic więcej złego w sobie nie kryję. No, ale taka spowiedź w Ziemi Świętej, to byłoby coś, co na samą myśl powoduje dreszcze i łzy w oczach. Nie wiem, czy umiałabym się z tym zmierzyć, z jednej strony wiem, że to byłby dla mnie dar, z drugiej — strach. Powiedziałam księdzu, że przecież ja nic nie umiem z nauk Kościoła, na niczym się nie znam, nigdy nie chodziłam na religię i poza chrztem jestem zwykłą poganką z antyklerykalną przeszłością, że mam takie grzechy… A on powiedział mi: „Ja, dziecko, jak ciebie słucham, staję się lepszy”. — Wiesz, nie mogłam spamiętać jego imienia. Powiedziałam mu, że Feliks tylko z Dzierżyńskim mi się do tej pory kojarzył, ale Felek już nie — Felek to najstarszy alkoholik w Warszawie, ćwierć wieku trzeźwości i przejście z ateizmu do wiary. — Feliks znaczy szczęśliwy… Szczęśliwi miłosierni. |